W mieście położonym
dwadzieścia pięć kilometrów od Katowic, drzewa pod wpływem podmuchu wiatru spokojnie
kołysały się, jak kołysze się dziecko do snu, a żółte taksówki rozbijały się
przy Placu Wolności, gdzie niekiedy w czasie takich dni jak ten, tarnogórscy strażacy
spryskiwali wodą zziajanych mieszkańców. Jednak tego dnia ich tam nie było. Wśród
wąskich, wybrukowanych uliczek i zabytkowych domów mieszkalnych, przechadzała
się pewna kobieta. Nad jej głową, rozpościerało się błękitne niebo, a pod stopami
dywan z płytek chodnikowych, który powolutku zmierzał w stronę ulicy
Krakowskiej. Myśli kobiety zaprzątnięte były przytłaczającymi wspomnieniami,
dlatego też nie zauważyła, kiedy wystąpiła z uliczki. Wkroczywszy na główną ulicę,
miejscy artyści rozbudzili ją ze stanu pół snu, pół jawy. Podskoczyła i posłała
im niewyraźny uśmiech chowający się pod warstwą smutku. Strzepnęła z siebie negatywne
emocje i wsparła ich kilkoma złotymi, po czym pomaszerowała dalej. Za parę
minut stanęła na środku ulicy. Wpatrywała się tępo w swoje oblicze, które
odbijało się w szybie którejś z wystaw sklepowych. Wokoło niej kłębiło się
mnóstwo ludzi, jednak ona nie czuła ich obecności. Jej narządy słuchu i wzroku
nie wychwytywały nikogo. Czuła się jak powietrze – równocześnie była i jej nie
było. Jej życie stało się totalną porażką, gdy jego w nim zabrakło.
Były wakacje. Z
nieba lał się żar. Młodzi z całym ekwipunkiem wyjeżdżali za miasto, by
nacieszyć się jak najmocniej chwilami swobody, bo w końcu raz się jest młodym. Jednak
nie każdy mógł poświęcać się lenistwu.
W nieco już
zniszczonym budynku mieszkalnym, któremu przydałby się remont, na pierwszym
piętrze przez uchylone okno sączył się dźwięk włączonego telewizora. Piętro
wyżej okno było zamknięte. Za jego szybą, dwie sylwetki usytuowane były na
łóżku. Ona rozciągała się na pościeli, czytając książkę, podczas gdy on
siedział obok niej i był czymś zajęty. Kobieta niespodziewanie przecięła ciszę
pytaniem:
-Jesteś głodny? – W
odpowiedzi dostała tylko krótki pomruk. Za moment podniosła się z łóżka i
spojrzała na rynek, który topił się w promykach słonecznych.
-Może pójdziemy na
lody? – spytała za chwilę. – Zawsze chodziliśmy tam. – Wyciągnęła palec i
zatrzymała go w powietrzu, wskazując kawiarnie pod Podcieniami. Mężczyzna nawet
się nie obejrzał, jednak za ułamek sekundy odwrócił głowę.
-Nie mam ochoty,
Kris. Jeśli chcesz, idź sama. – oznajmił sucho.
Nienawidziła tych
dni. Nienawidziła, gdy całą jego uwagę zaprzątała praca. Od zawsze towarzyszyły
jej mieszane uczucia w tej kwestii. Z jednej strony pociągało ją to, co robił,
ale z drugiej potwornie się bała, że wpłynie to na ich wzajemne relacje.
Maxxie przygotowywał
się do zlecenia, które dostał jakiś czas temu. Właśnie czyścił na kolanach składany
karabin i obmyślał w swojej głowie strategie. Nic nie mówił, ale Kris
wiedziała, że boi się bardziej niż kiedykolwiek. Wyczytała to z jego wyzbytej
emocji twarzy. Niespodziewanie objęła go za tors.
-Czy muszę użyć
chwytów poniżej pasa, żebyś spędził dzisiejszy wieczór ze mną? – spytała.
Mężczyzna roześmiał się.
-Zawsze możesz spróbować.
- Przebiegł wzrokiem po jej piegowatej twarzy i posłał jej uśmiech modelowany
na niegrzecznego chłopca.
-Mistrz w swoim
fachu miałby nie zrobić sobie przerwy? – ciągnęła dalej. Chwilę wcześniej
stanęła naprzeciwko swojego rozmówcy i podparła boki z zamyśloną miną.
-Może jestem
najlepszy, ale nawet najlepszym przydaje się trening. – odparłszy, wstał i
odłożył broń. W ułamku sekundy przód jego ciężkich butów, zetknął się z nagimi
stopami Kris. Podniósł jej podbródek.
-Nie bądź smutna. –
wyszeptał.
-Nie jestem.
-Wyjedziemy stąd.
Obiecuję.
-Nie obiecuj
rzeczy, których nie możesz dotrzymać...
Kobieta miała
zamiar odejść, ale mężczyzna wsadził palec za jej pasek od spodni i przyciągnął
ją do siebie, po czym zmusił ją, żeby na niego spojrzała.
Kruczoczarne,
wiecznie nieuczesane włosy, opadały mu na zmarszczone czoło. Miał prosty
nos, spierzchnięte usta, które zawsze wyrażały koncentrację i szalone oczy. Był
draniem, ale za zielonymi oczami krył się wrażliwy mężczyzna. Kochała każdy skrawek
jego umięśnionego ciała, choć nie był szeroki w ramionach i nie miał dwóch
metrów. Pomimo tego posiadał niezwykły urok osobisty. Nie przywiązywał większej
uwagi do wyglądu. Mimo wszystko przyciągał kobiece spojrzenia na ulicy.
-Po prostu nie mogę
tak dłużej... – oznajmiła, wtulając swoją twarz w jego klatkę piersiową.
-Wiem. - odparł i
złożył na jej czole delikatnego całusa. – Niedługo to się skończy. – dodał z
poważną miną – Ale jeszcze nie teraz.
Sam miał zamglony wzrok.
Poczuła, że jego serce wariuje.
-Czego się boisz
najbardziej? – spytała.
-Że zostawię cię samą
z tym wszystkim.
Cienki lód dzielił
ją od spazm. Wiedziała, że nie może być słaba. W końcu Maxxie od początku jej
powtarzał: nie odsłaniaj swoich najsłabszych punktów, bądź silna. I była.
-Ale nigdy nic
takiego się nie stanie, słyszysz mnie? - Wziął w dłonie jej twarz i starał się
sam uwierzyć w sens swoich słów, gdy ona w głowie już miała najczarniejszy
scenariusz.
Gdy Kris to
wszystko sobie przypominała, łzy jak grochy ciekły jej po policzkach. Mogła coś
zrobić. Ale nie zrobiła nic i to bolało ją najbardziej. Od samego początku
miała złe przeczucie, co do tego zlecenia. Powinna była go wtedy przekonać,
żeby o tym zapomniał i że lepiej będzie jak spędzą ten wieczór tylko we dwoje.
Mogła też go związać - cokolwiek, byle by tej nocy nie wychodził. O czym w
ogóle myślała? Maxxie i tak zrobiłby po swojemu. Taki już był – wolny jak ptak.
Skrępowany był jedynie miłością. Zakochał się w Kris od pierwszego wejrzenia.
Myślał o tym uczuciu jak o czymś co zdarza się tylko raz w życiu i jest
bezcenne. Jej miłość była jak niezatapialny statek. Zawsze podnosiła go na
duchu, nawet wtedy, gdy nie powinna.
Mijał właśnie
miesiąc rozłąki, Krystyna - bo tak miała w pełni na imię, wróciwszy do domu,
rzuciła zakupy w kąt i przysiadła na brzegu łóżka. W powietrzu unosił się
jeszcze jego zapach. Siedziała tak przez kilka chwil ściskając w dłoniach jego
zdjęcie, jednak nie uroniła ani jednej łzy. Była silniejsza niż kiedykolwiek. Jego
odejście tylko ją wzmocniło. Powtarzała sobie te zdania jak mantrę, bo naprawdę
była to tylko złudna myśl, żeby nie rozpaść się na kawałki.
Nigdy przedtem nie
myślałaby o tym o czym myślała teraz. Pragnęła popełnić przestępstwo. Właśnie
to utrzymywało ją jeszcze przy życiu. Jakby nie to – dawno by już przepadła. W
głowie miała wszystkie jego słowa i przemyślenia, które tuliły ją do świata ich
wspomnień. Obrazy migały jej przed oczami jak migawka flesza. Czuła jego czuły
wzrok, dotyk jego twardego zarostu na swojej nagiej skórze, słyszała przyjemny
szept jego głosu przy swoim uchu. Nie było słów, które wyraziłyby jak bardzo za
nim tęskniła. Jednakże umiała sobie poradzić z tą tęsknotą.
W chwilach tęsknoty
wyciągała z pod łóżka neseser, który niegdyś był zamykany na kłódkę i otwierała
go, żeby nakarmić swoją żądzę odwetu. Lśniące karabiny, granaty i inne środki
bojowe potrzebne do walki połyskiwały w półmroku pokoju, zza zasłoniętych
okien. Kris mierzyła wzrokiem cały asortyment, a oczami wyobraźni już widziała
siebie z kuloodporną kamizelką na piersi, nowiuśkimi pistoletami Ingram M11 w
obu dłoniach i bojowymi barwami na policzkach.
Widziała siebie jak
zjawia się na sali sądowej i rozwala wszystkich po kolei, żeby dostać się do
swojego ukochanego. Uwalnia mu ręce i nogi z kajdan. Już wychodząc, dziewczyna mierzy
wszystkim w twarz. Ludzie krzyczą i w geście poddania, umieszczają dziesięć wyprostowanych
palców przy swojej głowie.
Przed sądem trwa piekło. Tysiące radiowozów z każdej strony, a przy nich
policjanci –bezradni, brutalnie wyrwani ze swoich placówek, z nad kawy czy
pączka. Teraz mierzący w środek jej głowy. Tymczasem szkoły w okolicy zostają zamknięte,
a piesi przegonieni z chodnika. Niespodziewanie słychać bum. Wybucha cukiernia
z naprzeciwka. Cały gruz budynku zwala się na pasy i stojące tam policyjne
samochody. Sznur wybuchów ciągnie się. Następny jest budynek mieszkalny, później
kolejny i kolejny... A oni uciekają.
Później zamykała
kuferek i z powrotem wsuwała go pod łóżko, żeby wrócić do rzeczywistości. Wówczas,
gdy kładła się spać, w środku nocy stawiał ją na nogi dźwięk przekręcanego
klucza w zamku. Ale była to tylko jej wyobraźnia, bo pragnęła znów ujrzeć go w
drzwiach, po drugiej w nocy, przeważnie zranionego, przeważnie szepczącego: „ciii...
śpij” i następnie kuśtykającego do łazienki.
Jak pewnej nocy. Kris,
tylko narzuciła na piżamę szlafrok i podążyła po omacku w poszukiwaniu
łazienki. Gdy w końcu oparła się o framugę drzwi, uderzyło ją mocne światło
gołej żarówki. Po chwili odnalazła go swoim wzrokiem. Siedział na wannie, wijąc
się z bólu. Próbował pozbyć się zakrwawionego ubrania, ale nie potrafił. Był
zbyt słaby. Kris bez słowa do niego podeszła i pomogła mu ściągnąć przez głowę
czarną bluzę, spodnie i całą zbędną odzież.
-To nic takiego. –
odezwał się pierwszy, gdy miał już przemyte i opatrzone rany. Zielone oczy Kris
ciągle wypełniały się łzami. Tak bardzo
się bała, że kiedyś nie będzie w stanie mu pomóc. Maxxie na pewno miał szczęście
– Kris była zawsze skora do pomocy.
-Dobrze, że jeszcze
żyjesz. – oznajmiła sucho, pomagając mu wciągnąć czystą koszulkę.
Mężczyzna, siedząc
na wannie, uśmiechnął się wdzięcznie i wsadził jej kosmyk krótkich rudych
włosów za ucho.
-Dziękuję, Kris. Za
wszystko. – szepnął i przyciągnął ją do siebie, po czym objął ją w biodrach i
pocałował.
–Nie mogę cię
prosić o cierpliwość, ale proszę zostań ze mną. – Przejechał kciukiem po jej
wargach.
Kobieta uśmiechnęła
się pod wpływem jego dotyku i zgarnęła mu z czoła niesforną grzywkę. Następnie zetknęła
swoje czoło z jego.
-Nie wiem, co bym
zrobiła, gdybyś... – wyszeptała.
-Ciii… jestem przy
tobie.
Za kilka godzin Kris
i Maxxie leżeli przytuleni na łóżku i wsłuchiwali się w brzmienie cykad i świerszczy
na zewnątrz. W szparze między zasłonami, przeświecały smugi żółtawych świateł
ulicznych latarni. Nie zapowiadało się na rozmowę, ale mężczyzna
niespodziewanie przerwał ciszę.
-Kris, śpisz?
-Coś ty.
-To dobrze, bo
muszę ci coś powiedzieć.
Kris oblał zimny
pot. Mogła tylko się domyślać, co miał jej do powiedzenia. Ale przypuszczała,
że nie będzie to dobra nowina. Spoczywała na jego klatce piersiowej i tylko z
jednego powodu mogła już lekko odetchnąć – jego serce biło.
-Pamiętasz to
zlecenie, które dostałem jakiś czas temu?
-Mhm. - Nie była w stanie wydusić nic więcej.
Poczuła, że zbliża się do punku kulminacyjnego, a nad nimi zawisają ciemne
chmury…
-To dobrze… Yyy,
ale w sumie nie ważne. – odparł i cmoknął ją delikatnie w czoło. Kris była za
bardzo zmęczona, żeby się zirytować czy sprzedać mu kuksańca w bok, więc tylko mruknęła
coś niezrozumiałego pod nosem.
-Kris, chodziłaś
kiedyś na zajęcia z samoobrony, prawda? – Wyłonił się nagle z ciszy jego głos.
-Tak, ale co to… - mamrotała.
-A tak tylko pytam.
-Kochanie, czy coś
się dzieje? – zapytała za moment. – Powiedziałbyś mi, gdybyś miał kłopoty? Maxxie?
Przez chwilę milczał.
-Oczywiście. –
skłamał.
W kolejne dni
Maxxie nie przypominał samego siebie. Chodził podenerwowany i schludniej
ubrany, układał swoje niesforne włosy i jakby częściej się uśmiechał. Jednak uśmiech
ten skrywał pewien sekret, tak jak i para jego oczu. Kris nie mogła go
rozgryźć. Ale pewnego dnia, gdy znajdowała się właśnie w kuchni i zmywała
naczynia, zaszedł ją od tyłu.
-Kris? – wyszeptał
jej imię jakimś zmienionym głosem.
-Zaraz, Maxxie,
przecież widzisz, że jestem zajęta... – odparowała. Mężczyzna w dalszym ciągu
irytująco nalegał, więc za moment wytarła w pośpiechu naczynia i odwróciła się
napięcie w jego kierunku.
-Co chciał.. –
zaczęła gotowa do kłótni, ale złość opadła i reszta słów utknęła jej w gardle.
Maxxie stał przed nią z bukietem słoneczników. Miał na sobie białą koszulę,
którą wsadził w spodnie. A włosy zaczesał do tyłu.
-Co ty wyprawiasz,
Maxxie?! Masz gorączkę? – Uśmiechnęła się czule.
-Zawsze mówiłaś, że
chciałabyś wyjść za mąż. I pomyślałem sobie, że się ucieszysz, gdy ci się oświadczę...
– Wyraziwszy te słowa, wyciągnął z kieszeni okrągłe czerwone pudełeczko i
uklęknął przed nią.
-Ja, ja... – jąkała
się ze wzruszenia. – Nie wiem co mam powiedzieć...
-Powiedź „tak”. – Uśmiechnął
się szarmancko i poruszył śmiesznie brwiami, na co dziewczyna zachichotała. – Wyjdziesz
za mnie? – zapytał. Kris wytarła zapłakane oczy, po czym pomogła mężczyźnie
wstać.
-Oczywiście, że
tak! Ale ten pierścionek nic nie zmienia. Moje uczucia do ciebie zostają
niezmienne, wiesz o tym. Tylko ty wypełniasz moje serce.
-Kocham cię po raz
pierwszy i kocham cię po raz ostatni... – Mówiąc to, wsunął jej na palec złoty
pierścionek.
-Jest prześliczny.
– skomentowała i pocałowała swojego narzeczonego w usta.
-I nie kradziony. –
dorzucił za moment mężczyzna, po czym oboje roześmiali się jak z dobrego
dowcipu.
Kris spoglądała ze
smutkiem na swój pierścionek zaręczynowy, w którym odbijały się promienie
słoneczne, gdy leżała na dachu biblioteki przy ulicy Zamkowej. Trzymając w
dłoniach karabin snajperski Barrett, mierzyła
w jakiś punkt przed sobą. Ćwiczyła strzelanie.
Wyimaginowała sobie,
że leży obok niej Maxxie: wetknięty papieros za uchem, trzydniowy zarost, srebrne
kółeczko w lewym uchu, jego dłonie, chcące poprawić już po raz setny jej chwyt
na spluwie.
Nagle wciągnęła
głęboko powietrze. Chciałaby znów poczuć jego wodę po goleniu, która tak ją
drażniła w nozdrza. Teraz było to nieważne. Ten zapach był jak narkotyczna woń.
Nie znosiła jej, ale z dnia na dzień potrzebowała jej więcej, żeby przeżyć do
wschodu i zachodu słońca.
Czasami, gdy dopadały
ją te gorsze dni, rozprowadzała ten zapach po całym mieszkaniu, żeby oszukać
pewną słabą cząstkę siebie. Wtedy mogła wmawiać sobie do woli, że zaraz Maxxie
wyjdzie z drugiego pokoju i powie, że się ogolił i chce dostać buzi. Tak bardzo
było jej to teraz potrzebne. To jego niebanalne poczucie humoru. Takie chwile
były najgorsze. Dni smutku ciągnęły się, jakby nigdy nie miały się skończyć.
Kris leżała wtedy na łóżku w pozycji embrionalnej i darła się jakby ją ze skóry
obdzierali, a łzy jak grochy płynęły po jej twarzy. Pragnęła tylko jednego –
śmierci. Później znowu przychodziła nadzieja, która rozświetlała jej myśli. I
mogła znów na nowo zdrowo myśleć. Wszystkie wspólne wspomnienia nosiła w sercu,
ale tą datę, w której zniknął i został po nim tylko list, chciałaby zapomnieć.
Przepraszam, że nic nie powiedziałem, ale szalenie się
bałem, a nie chciałem, żebyś sama się bała. Wystarczyło, że już bez tego coś
przeczuwałaś. Wpadłem. To była pułapka. Teraz, gdy to czytasz, pewnie siedzisz
na naszym łóżku, garbiąc się i podpierając lewym nadgarstkiem brodę. Czyż nie?
Znam cię na pamięć… Ja w tym czasie prawdopodobnie będę już w ich rękach. Cały
czas są krok przede mną. Czuję jakby milion par oczu wlepiało we mnie wzrok, na
każdym kroku. Powoli popadam już w obłęd. Policja nic nie wie, oni są tylko
pionkami. Ale ja bym obawiał się bardziej „tych drugich”. Dlatego zostawiam ci
pieniądze (dużo pieniędzy!). Znajdziesz je w kasecie VHS z podpisem: „I Komunia
Święta”. Weź je wszystkie i wyjedź. Jak najszybciej i jak najdalej!
Kocham, Maxxie
Miał kłopoty.
Ostatnie zlecenie było pułapką. Ktoś z rodziny jego ofiar szukał na nim zemsty.
Jakimś cudem, ta osoba dowiedziała się kim jest i podkablowała glinom. Sam od
samego początku podejrzewał, że coś było nie tak z tym zleceniem, jednak
zaryzykował. Powoli wpadał w objęcia obłędu – miał wrażenie, że ciągle ktoś go
obserwuje. I nie mylił się. Jego „ofiara” zawsze była krok przed nim, dlatego
pewnej nocy wpadł. Zdążył tylko zostawić ten krótki beznadziejny list. Właśnie
taki bieg wydarzeń rozważała Kris.
Po przeczytaniu i
wylaniu morza łez, dziewczyna po zmierzała do dużego pokoju. Tam przykucnęła
przed meblościanką zapełnioną kasetami. Z precyzją snajpera po kilku minutach
szukania wyjęła z najniższej półki właściwą kasetę.
Pieniędzy starczyłoby
spokojnie na podróż i jeszcze zostałaby ładna sumka na przyjemności. Jednak
Kris od początku, przed otwarciem listu, wiedziała, że zechce mu pomóc –
niezależnie od tego, jaka była by jego wola.
Nie potrafiła już
znieść, tego przytłaczającego bólu spowodowanego tęsknotą. Zwłaszcza, że nie
przygotowała się na taką nagłą rozłąkę. A jak miała by się do niej przygotować?
W ogóle: da się? Ich serca połączone były aortą, a dusze nadprzyrodzonym
łańcuchem, którego nie da się rozerwać. Czy da się z dnia na dzień wyrwać ze
swojej duszy cząstki samego siebie wraz z miłością do drugiego człowieka? To
wcale nie takie proste. Tęsknota za jego osobą przemieniła ją. Mimo wszystko pozostała
starą, dobrą Kris. Bała się, że gdy całkowicie ulegnie zmianie, wraz z nią uleci
cała miłość jaką darzyła Maxxiego. Całe „szkolenie” sprawiło tylko, że stała
się bardziej odważna i bezczelna, a broń stała się jej chlebem powszednim.
Aczkolwiek różniła
się od wirtualnej Lary Croft, przede wszystkim tym, że była prawdziwa, a
uczucia nie składały się na kody, lecz były rzeczywiste. Dlatego też potrzebowała
pomocy. Musiała mieć partnera, żeby plan się powiódł. Dlatego pewnego dnia
zdecydowała się wybrać dawno nie używany numer.
Dopiero po którymś
sygnale odebrał.
-Halo? Tutaj
Kryst...
-Wiem.
Nawet się nie
zastanawiała jak ma zacząć, jak ma mu wszystko powiedzieć, przecież tak dawno
nie słyszała jego głosu. Nawet nie wiedziała, czy podniesie tą cholerną
słuchawkę. Jednak gdy odebrał, postanowiła, że od razu przejdzie do rzeczy, nim
przerwie połączenie.
-Mam prośbę.
-Domyślam się nawet
jaką.
Sześćdziesiąt dwa
dni później, Kris wstała razem ze słońcem, spała z bronią pod poduszką, a dzień
wcześniej spakowała wszystkie potrzebne rzeczy do dużej torby, którą później
umieściła na tylnym siedzeniu swojego Opla Astry.
Tego dnia służby
mundurowe miały za zadanie, przewieźć groźnego przestępcę Maksymiliana S. z lokalnego więzienia do Aresztu Śledczego w jakimś większym mieście. Jednak
dokładniejsza lokalizacja zatrzymania była owiana tajemnicą.
Około czwartej
wsiadła w auto. Broń schowała za daszkiem. Przejechała kilkanaście metrów i
zaparkowała w przydrożnej leśnej uliczce, niedaleko której mieli przejeżdżać.
Nie umiała strzepnąć z siebie tych uczuć, które ukrywała przez ten cały czas
pod maską uśmiechów. Najciężej było jej wtedy, gdy przypadkiem spotykała na
klatce schodowej swoją starszą sąsiadkę. Kobieta raniła ją każdym słowem jak
nożem. W samo serce.
-Co z tym
młodzieńcem, który do pani przychodził? Był taki uroczy. Zawsze pomocny. Zawsze
zakupy pomógł wnieść, a na kwiaty dla ciebie też nie oszczędzał. Miłość można
było wyczytać z jego oczu. Już do pani nie przychodzi? - Kris w odpowiedzi kiwała
z uśmiechem głową i starała się na zewnątrz zachować równowagę ducha, choć wewnątrz
pękała jak szyba, gdy pojawia się rysa.
Jednak teraz musiała
się skupić na rzeczywistości i nie rozpamiętywać przeszłości. Popełnienie błędu
mogło spowodować jeszcze dłuższą rozłąkę. Na zawsze. Siedziała przed
kierownicą, nerwowo w nią stukając i co chwilę patrząc, a to na godzinę, a to
na drogę. Plan był prosty: zatrzymać wóz, wyciągnąć Maxxiego i uciec. Jednak jak
osaczyć opancerzoną furgonetkę, gdy nie jest się atletycznej postury i nigdy
nie popełniało się podobnych wykroczeń? Dlatego tym miał się zająć ojciec
Maxxiego. Gdyby sam więzień dowiedział się, że jego ojciec zamieszany jest w
jego ucieczkę – wolałby zginąć niż skorzystać. Stara kłótnia odcisnęła piętno
na ich rodzinnych stosunkach. Nigdy już nie mieli się widzieć. Jednak taki, a
nie inny bieg wydarzeń, spowodował rozluźnienie węzła nienawiści. I staruszek
postanowił im pomóc. Tylko tyle mógł jeszcze zrobić dla swojego syna, bo dziurę
w jego sercu, zrodzoną przez lata bez ojca i oziębłości z jego strony, nie
można było już niczym załatać.
Staruszek wyciągnął
z piwnicy dawno już nieużywany karabin na polowania i zajął swoje stanowisko.
Niedaleko leśnej uliczki kucnął w zaroślach i nasłuchiwał. Gdy wtem wychwycił,
że policyjny pikap mknie 60 kilometrów na godzinę w jego stronę, w odległości
dwóch kilometrów, wyszedł mu na przód, po czym wymierzył i nacisnął spust.
Najpierw strzelał w przednią szybę i w kierowcę. Gdy szyba wreszcie popękała,
wziął na muszkę każdą z czterech opon. Wszystko działo się bardzo szybko. Furgonetka
zatańczyła na jezdni jak korek na wodzie i niespodziewanie zwaliła się na
beton, szorując przy tym jezdnie jednym bokiem.
Mężczyzna podbiegł
pod miejsce wypadku, po czym przestrzelił pozostałym gliniarzom kolana i wziął
się za otwieranie tylnych drzwi. Nic nie dało wykrzywianie zatrzasku łomem. W
końcu stracił cierpliwość i wystrzelił z karabinu. Zasuwa puściła. Nie obawiał
się, że kolejny policjant rzuci się na niego. Obstawiał, że jego syn już się
nim zajął. I miał racje. Uchyliwszy czarne ciężkie drzwi, jego oczom ukazał się
Maxxie, siedzący na mundurowym. Miał na głowie worek, ręce skuto mu łańcuchem,
ale to nie przeszkadzało mu w obezwładnieniu policjanta. Gdy usłyszał oddech
mężczyzny, przybrał bojową pozycje.
-Spokojnie. To
tylko ja.
-Ojciec…?!
-Nie ma czasu na
wyjaśnienia. – bełkotał, bardzo męczyło go mówienie. Prawdopodobnie został postrzelony,
a adrenalina uśmierzyła mu ból. - Kris czeka w samochodzie. Biegnij do niej. – Ściągnął
mu wszystkie blokady.
-A co z tobą? –
zapytał Maxxie, gdy miał już uwolnione ręce i nogi.
Ojciec machnął
ręką.
-Zatrzymam ich
trochę. – Wykrzywił usta w uśmiechu, a wtedy można było usłyszeć w tle jeszcze
dalekie wycie syren policyjnych, które zaczęło narastać z każdą sekundą.
Zbieg odwrócił się
i zaczął biec. Biegł, wywracając się co chwilę, to na wilgotnej od rosy trawie,
to na żwirze wysypanym na uliczce. Nie odwracał się za siebie – gonił co sił w
nogach, chociaż wiedział, że są coraz bliżej i mają coraz mniej czasu. Od razu
poznał jej zaparkowanego Opla. Bez zastanowienia chwycił za jego klamkę i z
rozmachem otworzył drzwi, by do niego wskoczyć. Postać siedząca przed
kierownicą, wyciągnęła spluwę i wymierzyła w niego. Ale jak szybko ją
wyciągnęła, tak szybko ją opuściła. Ten moment na który tak długo czekała –
właśnie nadszedł. Na wyciągnięcie ręki siedział Maxxie. Ta sama twarz, lecz
teraz okalały ją rany i zadrapania. Jednak jego zielone oczy patrzyły na nią z
taką samą czułością, lecz obramowywały je teraz dostrzegalne fioletowe sińce. W
tej samej chwili rzucili się sobie w ramiona. Mężczyzna przytulał się do jej
włosów, całował ją, płakał.
-Kris, ty kochana
wariatko! Miałaś wyjechać! – wycharczał, narkotyzując się jej zapachem.
-Nie mogłam. Po
prostu nie potrafiłam…
Zamknął jej usta
pocałunkiem. Kciukami zaznaczał linię jej szczęki. Ich usta złączyły się w
jedność. Jednak chwila ta nie trwała długo – nie mogła. Po kilku minutach Kris uruchomiła
silnik i zaczęła wycofywać samochód.
-Mamy mało czasu. –
zauważył Maxxie, gdy kobieta wrzucała bieg. – Nawet się nie obejrzymy, a już tu
będą. Mamy pięć, góra dziesięć minut. – zaznaczył.
Nie mylił się.
Dokładnie dziesięć minut później, Kris mknęła sto kilometrów na godzinę,
wyprzedzając każde napotkane auto na szosie, a za nimi ciągnął się sznur
policyjnych aut. Zmierzali w kierunku lotniska. Niespodziewanie w samochodzie
zaczęła mrugać kontrolka.
-Kris! Zatankowałaś
bak? – zapytał, choć pytanie było zbędne.
-Szlag! Zapomniałam!
Mężczyzna sprawnie
przejął kontrolę nad kierownicą i zjechał z drogi, wtaczając się na jakąś
polanę. Samochód sunął ciężko po nierównym terenie, w końcu nie był to Jeep.
Gdy po kilku metrach całkiem się zakopali, oboje wiedzieli co robić dalej. Równocześnie
wyskoczyli ze samochodu i puścili się biegiem. Trzymali się za ręce, biegnąc ile
sił w nogach. Nad ich głowami rozpościerało się błękitne niebo, jednak to nie
zapowiadał się dobry dzień. Za ich plecami gromadziły się ciemne chmury w
postaci policyjnych wozów. Byli szybcy, ale niewystarczająco, żeby móc uciec.
Kilku strzelców zaczęło podążać ich śladem. Biegli jak spuszczone ze smyczy wściekłe
psy. W oka mgnieniu już wpadali w ich paszcze.
-Zatrzymać się! Bo
będziemy strzelać! – darł się policjant przez megafon. Oboje puścili tą
informacje mimo uszu. Maxxie za moment skierował lufę pistoletu za siebie i
broń zrobiła klik, klik, klik. I zaczęli się od nich oddalać.
-Ruda dziewczyna,
około metr sześćdziesiąt wzrostu. Ucieka razem z więźniem Maksymilianem S.
Biegną w stronę lotniska. – mówił mężczyzna ze słuchawkami na głowie, schowany
za sterem helikoptera, który pojawił się na niebie jak grom z jasnego nieba. –
Przetnę im drogę. – dodał i uśmiechnął się tajemniczo, następnie przeciął
przestrzeń pociskami. W powietrzu zaświszczały kule.
-Nie masz
pozwolenia na strzelanie!!! - darł się inny głos w słuchawce. – Wstrzymać atak!
To rozkaz!
Niespodziewanie
mężczyzna i kobieta runęli na ziemię.
Uczucie szczęścia i
bólu rozrywały jej klatkę piersiową. Postrzał. Dostała. Jej lewe płuco
krwawiło. Wiedziała o tym, ale jej mózg tak jakby się wyłączył. Teraz liczyło
się dla niej to, że trzymał ją za rękę. Była szczęśliwa. Nisko nad ich głowami
przelatywały samoloty. Odbierała rzeczywistość jakby przez mgłę. Powoli traciła
przytomność. Maxxie leżał tuż obok, chwilę wcześniej przyczołgał się ostatkiem
sił, by chwycić ją za rękę. Wpatrywał się w nią, ale nie mógł nic powiedzieć.
Mógł tylko ścisnąć mocniej jej dłoń.
Niespodziewanie
spojrzała na niego. Z jej ust ciekła strużka krwi. Sam mężczyzna nie był w
lepszym stanie. Strzały przecięły jego wnętrzności na wylot. Na jego czarnej
bluzie widniała ciemnoczerwona smuga od krwi. Ich łzy były mokre, a uczucia
rozmyte. Gdy na tym świecie nie mogli być razem, woleli umrzeć niż żyć osobno.
Ich serca przestały bić, bo oboje skoczyli na główkę do oceanu szaleństwa, ale
nikt ich do tego nie zmusił. Sami podjęli decyzje, w końcu nie każdy chce
oszaleć z miłości. Teraz każdy dwa razy się zastanowi, zanim się zakocha.
THE END
---------------------------------------
Zajęłam miejsce.... żadne! :) Okazało się, (co mnie bardzo rozczarowało) że większość uczestników to osoby starsze, w wieku moich rodziców czy nawet dziadków. W takim przypadku miałam zero szans na wygraną, chyba logiczne, że mają oni większe pole do popisu i lepszy warsztat pisarski niż jakaś tam marna osiemnastolatka jak ja.
Pozdrawiam, Bunko :)))))))))
Przepraszam, ale nie mam czasu przeczytać :c Niemniej zaabsorbowało mnie pierwsze zdanie, no i ostatnie :D
OdpowiedzUsuńNiedaleko Katowic? ;>
Koniecznie doczytaj! :D
Usuń